11 sierpnia, 2009 – wtorek.

Witaj Maksiku, dziś też bardzo Cię kocham :-).

Przed odjazdem w kierunku zatoki Ha long, udaję się jeszcze na spacer uliczkami wokół Lucky III Hotel. Wietnamska ulica nieznacznie, aczkolwiek odbiega od widywanych przeze mnie innych uliczek w Azji. Duża część społeczeństwa spędza czas na zewnątrz, właśnie na ulicy. Mieszkania zrobione są w kształcie „kiszki”. Wąskie od frontu, ciągną się w głąb budynku na 20-30 dłuuuugich metrów. Każda wietnamska rodzina chce mieć swoją część „od ulicy”. Dzięki temu każdy ma szansę na „pokazanie się” od frontu czy to ze swoją „restauracją”, warsztatem motorowo-samochodowym, biurem podróży, czy też zakładem fryzjerskim. Na chodniku kobiety rozłożyły już swoje „restauracyjki” – inne,  bo przenośne ;-). Wszystko, co niezbędne jest do zorganizowania „restauracji”, znajduje się w dwóch koszach. Tez kolei w razie potrzeby przemieszczenia się, zawieszane są na kiju, dźwiganym na ramionach. Jest tam wszystko, co potrzebne do zaoferowania choćby zupki z makaronem czy z mięsem. Są więc i naczynia, pałeczki, zmywarka, świeże produkty spożywcze, waga oraz komplet maluteńkich taborecików. To właśnie na nich można przycupnąć, by zjeść z rana pożywną wietnamską zupę lub napić się rewelacyjnie smacznej zielonej herbaty. Kto ma ochotę, może odpalić wielką faję, przegryzając ją od czasu do czasu potężnym buchem ;-).

Zbliża się godzina przyjazdu autobusu. Przed nami 2,5 godziny drogi nad zatokę. Kierowca zaprasza nas do środka, przestrzegając, iż planuje tylko jeden kilkuminutowy postój. Kiedy dojeżdżamy na miejsce przerwy, okazuje się, że zaparkowaliśmy zaraz przy wielkiej fabryce, zatrudniającej niepełnosprawnych fizycznie. To bardzo duży zakład krawiecki. Pracownicy wyszywają tu przeróżne obrazy. Piszę dokładnie – wyszywają, pokrywając całą powierzchnię płótna nitką. To strasznie żmudna praca! Jej efekty jednak wyglądają przecudnie.

Przerwa mija momentalnie. Czas na dalszą podróż.

Dojeżdżamy do portu. Na zatoce tłoczno od dżonek :-). Pogoda jeszcze pochmurna, nie zwiastuje zmiany aury. Ale…, przed nami całe trzy dni żeglowania pomiędzy mnóstwem krasowych wysepek. W ciszy, spokoju i myślach….

Jesteśmy już na pokładzie. Na szczęście rzeczywistość nie odbiega od tego, co prezentują strony internetowe (WWW.indochinasails.com) . Łódź przepiękna, stylizowana na jednostkę pływającą tu na początku poprzedniego stulecia :-). I tylko piętnaście kabin na pokładzie, a i te z niepełną obsadą pasażerów, zapowiada cudny czas rejsu…

Po zapoznaniu się z załogą, check-in do kabin. Zaraz potem spotykamy się na późnym lunchu. Jedzenie, zresztą podczas całego rejsu, wyborne. Dla mnie ważne jest m. in. to, że nie ma zbyt wielu pasażerów. Co z kolei stanowi obietnicę braku imprez, głośnych rozmów, „czepialskich” 😉 turystów. Wydaje mi się, że podróż przez taką magię, jaką kreują wysepki zatoki Ha long, smakuje najbardziej, kiedy odbywana jest w ciszy, blisko siebie, z daleka od innych. Tak też wyglądają i te dni na wodzie.

Siedzę na górnym pokładzie. Jest już późny wieczór, słońce już dawno zasnęło. Dżonka zacumowała w jednej z tysięcy tutejszych zatoczek. Zrzucona kotwica gwarantuje minimalny ruch statku, który może mieć miejsce tylko dzięki prądom lub falom wzbudzanym przez przemykające w ciemnościach rybackie kutry. Księżyc musiał zbłądzić albo na inną stronę nieboskłonu, albo pociągnięty ciekawością urody jednej z miliona gwiazd, „spylił” z nią na inne orbity, nie pozostawiając niestety za sobą żadnego smużenia. Spoglądam za burtę. W oddali majaczą kontury skał wynurzających się z zielonych za dnia wód zatoki. Jedyne światło, jakie mieszka tu między nimi to te, które jest rzucane przez spacerujące kutry. Bardzo słabe, jakby nieśmiało nadające górom inne, niż za dnia kształty. Widać  zatem wielką mysz, która przycupnąwszy przy powierzchni wody, czyha na zwróconego do niej tyłem… słonia ;-). Rozglądam się po zatoce, okazuje się, że przyszło tu znacznie więcej zwierząt :-)! Jest i wielbłąd, jest leżący hipopotam, jest i nosorożec. I tylko smoka brakuje… A to właśnie miliony lat temu uderzeniem swojego ogona spowodował tak mocne pokruszenie skał. Dzięki temu mamy dziś kolejny cud na ziemi: Zatokę Ha long.

Widowisko trwa nadal. Myślę, że dzięki rybakom, którzy przemierzając otchłanie wód, łowią ryby. Ich obecność poznać można jedynie po aksamitnym terkotaniu silników łodzi. Gdzieś w oddali, błądzą pomiędzy skałami, szukając ławic, wciąż zapraszając je w swoje sieci. Co jeszcze jest niesamowite? Rachityczne światło rzucane przez pojedynczy reflektor szkunera powoduje, że skały wysp mienią się niezliczoną ilością odcieni, kształtów i dźwięków. A dźwięki akurat… te również są niesamowite! Tło do całości stanowi cisza wód zatoki. Na niego nakładają się inne kompozycje, które słyszalne są z pokładu dżonki nie w kwadrofonii, lecz w takim surroundzie, jaki tylko potrafią stworzyć zespoły wysp. Otóż na każdej z nich mieszkają miliony cykad… Ale też na każdej wyspie zdaja się to być inne miliony ;-). A wnioskuję tak po preferencjach muzycznych ich wykonawców. Każda z wysp wygrywa niejako swoje koncerty. Ciężko mi to opisać, bo i wykonanie mistrzowskie!

Wiesz co, Maksiu. Kiedy patrzę na wody zatoki rano, kiedy patrzę na majaczące w porannej mgle, skąpane wyspy, dopada mnie jeszcze jeden motyw… Taki senny krajobraz przywodzi na myśl niezliczone opowieści o piratach i ich statkach snujących się po morzach. To nic, że geograficznie to zdecydowanie daleko do prawdziwych wód pirackich, ale od czego jest wyobraźnia ;-)?

 

Kończę na chwilę obecną, Mososiku. Do kolejnego napisania, kocham Cię,

Tata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.