6 sierpnia, 2009 – czwartek.

Dzień dobry Maksiku,

Rozpoczynam kolejny dzień zwiedzania. Oczywiście jest to nadal Angkor Wat. O świątyniach będę Ci opisywał, bo przewodniki oferują znacznie bardziej dogłębną wiedzę, niż ta, którą otrzymałem od tutejszych przewodników. Ważne jest, aby wiedzieć, so symbolizują poszczególne płaskorzeźby zdobiące ściany świątyń.

Kiedy już świecę się mocniej, niż słońce, które i tak tu niewiele, proszę kierowcę o litość. Jedziemy nad wodospad. Aby tam jednak dojść, trzeba pokonać niecałe dwa kilometry drogi przez las, upstrzonej wystającymi korzeniami. W co może obfitować takie spacerowanie przy chwili dekoncentracji…? Koterski ująłby to tak…:

– Co Ci się stało, Tato?

– W korzeń się uderzyłem…

– Ale to w korzeń się uderzyłeś, Tato?

– No w korzeń, normalnie…

Boli jak diabli, klapki nie dają wielkiej ochrony. A salomony odpoczywają w hotelu ;). Ale już, bez płaczu. Wodospad nie powala. Ani jego wysokość, ani agresja płynącej wody. Zyskuję za to potężnego siniaka na palcu u nogi. Jedźmy już na prowincję – proszę kierowcę tuk-tuk’a. Przejeżdżając przez wieś, nie dało się nie zauważyć oblepionych mułem i brunatną ziemią pieców. Służao Ne do osuszania „papki”. Ale może po kolei. Na wsi rosną min. dwa rodzaje palm: męskie i żeńskie. Jedne dają owoce ze słodkim „mlekiem”, drugie długie liście. Dzięki nim tubylcy zbierają w odpowiednie naczynia, zawieszane na drzewach, wodę. Ściągają tę wodę do naczyń, w których mieszają ją z innymi jeszcze składnikami. Woda zebrana z palm jest ze swojej natury słodka. Dzięki temu, po uformowaniu „cukierków”, które z kolei poddaje się procesowi „wypalania”, czyli obsuszania, można produkować cukier i cukierki. Bardzo smaczne. Mało tego, mają jeszcze jedną zaletę: nie wiedzieć w jaki sposób, ale przywołują pobliskie dzieci ;-). Zawsze kiedy kupowałem paczuszkę cukierków, zrobioną naturalnie z liści albo bananowca, albo palmy, wokół mnie pojawiały się dzieci farmerów. One miały cukierki, a ja super zdjęcia :-).

Mnie zaintrygowało Synku jeszcze jedno. Ponieważ już wiesz, że lubię wszelką broń białą, domyślałem się, że musiały istnieć jakieś noże lub a la toporki, którymi lokalni rolnicy obcinali i potężne liście palm, i owoce na nich rosnące. Poprosiłem kierowcę, by zatrzymał się przy najbliższym gospodarstwie i zapytał o takie narzędzia. Wow! Używają odjazdowych „noży”! Zapytałem czy gospodarz nie chce sobie sprawić nowego noża, a ja ten odkupię od niego. Niestety, to jego narzędzie pracy, nie zgodził się. Wspomniał tylko coś jeszcze o markecie, powinienem spróbować tam. Ale mnie nie zależało na nowym nożu, chciałbym mieć taki używany…. Odwiedzamy kolejne gospodarstwa, drugie, piąte – zawsze w tej samej sprawie. Wreszcie…., udaje się! Rolnik pokazuje dwa egzemplarze. Ich wycena przewraca mnie na plecy. Cóż, nie da się ukryć, wyglądam jak rasowy białas-turysta. Targujemy się, najpierw o mniejszy nóż. Dopinamy cenę, teraz ciekawsza część „negocjacji”, bo chcę za tę samą cenę kupić większy nóż. Tym razem rolnik przewraca się na plecy ;-). Tia…, żartujemy, pitu – pitu… Efekt jest taki, że na koniec facet zgadza się zrobić dla mnie specjalną pochwę na nóż ;-). W tym celu wspina się na jedno z drzew, ścina potężną gałąź z liśćmi palmy, z których potem będzie wyplatał pochwę J. Jakże super to wygląda. Jego żona „obiera” cukierki, przygotowując je do sprzedaży, a on plecie pochwę. Podczas rozmowy okazuje się, że takich noży raczej nie można kupić ani w sklepie, ani na targu. Rolnicy wykuwają je sami. Podobnie zresztą z rękojeścią. Wszędzie tylko ręczna robota. Ciekaw jestem, czy Tobie też się ona spodoba :-). Mnie bardzo!

Zadowolony z nowego nabytku, wracam do miasta. Ze strony kierowcy, 23letniego Grinna, pada propozycja, by podjechać na ich „plac”. Nie wiem, jak dokładniej to nazwać. Jest to miejsce wielkości 3ech warszawskich Pól Mokotowskich, czy elbląskiej Bażantarii ;-). Miejsce, do którego przyjeżdżają rodziny, grupki znajomych, by odpoczywać po pracy. Rozkładają swoje maty, miski z jedzeniem, piciem. Wokół mnóstwo dymiących się grili, nieopodal prawie jak „wesołe miasteczko”. Doskonała okazja, by porobić zdjęcia. Tym bardziej, że nie widzę tu żadnych białasów J. Oddalam się więc od tuk-tuk’a, przechadzając się po placu. Przy jednym ze stolików stoi policyjna honda. To motocykl z przypiętymi obok kuframi. Jeden z nich jest niedomknięty. Nie może być domknięty, bo… nie mieści  się w nim karabin maszynowy. Wystaje cała lufa. Mijam stolik, przy którym siedzi policjant wraz ze znajomymi. W szerokich uśmiechach, widząc białasa, zapraszają mnie do siebie… Rozmawiamy chwilę. Jeszcze krótszą chwilę potrzebują, by nalać mi w poczęstunku to, co oni piją. „Wino kambodżańskie” – wygląda ja parszywe rose ;-), ale co tam – testuję. Smakuje lepiej, niż wygląda. Pytam się policjanta, po co mu tu giwera, skoro nic się nie dzieje. „Dla bezpieczeństwa”. A nie, jak dla bezpieczeństwa, to w porządku, to bardzo w porządku. Zwłaszcza z bezpiecznie pijącym policjantem na służbie ;-). Zegnam towarzystwo i wracam do tuk-tuk’a. Ale…. Nie widzę go. Nie ma… Amba :(. Obchodzę drugi raz, trzeci. Wreszcie znajduję „gnidę” ;-). Siedzi przy inym plastikowym stoliku, a na nim litrowy dzban piwa. Do tej pory rozmawiałem z nim głównie „służbowo”. A to o zabytkach, a to o kulturze, czy luźno o życiu. Tym razem jednak chłopak zluzował, jak to przy browarze. Miał ze mną trzy ciężkie dni ;-), więc się wyżalił. Zamówił jeszcze jeden dzban, który i tak jakoś szybko wysechł. Naprawiliśmy go trzecim. Nim się obejrzeliśmy, zrobiło się ciemno. Pora wracać. Ale czy do hotelu? „Zabieram Cię do siebie! Ja się przebiorę i jedziemy na urodziny do moich znajomych” Well, czemu nie ;-)! Po godzince siedzę już przy stoliku, na urodzinach 52-letniej jubilatki. TOCOZAROGIEM jakoś nigdy nie odpuszcza ;-), wystarczy tylko „wyciągnąć rękę”, by już nie mieć jej pustej – zawsze coś nowego. Wystarczy tylko wyjść z bramki, a tam czeka Życie z nowo otartymi drzwiami. Daj się skusić! Goście już dobrze rozbawieni, my zresztą nie mniej. Pijemy ciepłe piwo, częstuję się wynalazkami, jakich dotąd nie widziałem. Okazało się, że Grinn kupił jeszcze na targu pieczone żaby ;-). Za chwilę ląduje w półmisku przede mną „krab” – absolutny tutejszy przysmak. Nie wygląda, jak krab, ale… raz się żyje. Karmiony wiarą, że jutro obudzę się bez bólu żołądka, karmię się „krabami” ;-). Pychota! Są jeszcze ich tańce i śpiewy. Ja katuję ich polskim „Sto lat!” :-). W czasie jedne z rozmów dowiaduję się o tutejszych hodowlach krokodyli… Ale o tym już napiszę następnego dnia.

Dziś kładę się, dobranoc Mososiku. Kocham Cię,

Tata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.