Cześć Mososu :)!
Siedzę już w autobusie, który wiezie mnie do Vientian. Od rana, w odróżnieniu od wczoraj, świeci słońce. Trochę szkoda, bo dziś niemalże cały dzień spędzę poza jego zasięgiem.
No i się wylało… ;-). Długo nie siedziałem w cieniu… A to z prostego powodu. Otóż autobus rozsypał się przed kolejnym podejściem pod górę. Kierowca tylko wybiegł na drogę i zaczął zbierać rozsypane elementy wału i przekładni. Wszystko popękało i taki to był koniec wycieczki… W niecałe pół godziny po zdarzeniu, podstawiono „taksówki” zastępcze, dzięki czemu ta część pasażerów, która udawała się na lotnisko w Bangkoku, mogła mieć szansę na dotarcie na czas. Reszta, w tym i ja, szukała cienia w oczekiwaniu na pomoc… Nikt oczywiście nie wiedział, kiedy miałaby nadjechać. Cóż miałem robić? Stanąłem za kolejnym zakrętem i zacząłem łowy. Celem miała być złapana na stopa okazja. Nie jest to najszczęśliwszy sposób podróżowania po Laosie. Jeden samochód, drugi, siódmy, piętnasty…. Ale wreszcie… Jest!!! Zatrzymuje się biała Toyota, ładuję się do środka. Jak to bywa z Laotańczykami, zaczyna się rozmowa. Od słowa do słowa okazuje się, że młodym kierowcą jest były student informatyki, który przez 5 lat przebywał … we Wrocławiu! Ech, Życie :-)… I jak tu nie nazwać tego szczęściem ;-)? Okazuje się, że jadące dwa samochody przed nami, to przyjaciele Sombatha. Przed nami pędzi Toyota w wersji PRADO, a przed nią ecrue Infinity 50S ;-). Laotańscy kozacy jadą na weekend pobawić się w stolicy. Nie wiem jeszcze kim są, czym się zajmują, ale… Biorąc pod uwagę poziom bytu tutejszego społeczeństwa, to nie mogli być „zwykli” obywatele, o czym zresztą miałem się przekonać bardzo niedługo. Sombath zaproponował, bym pojechał z nimi na lunch. No jasne… Zatrzymujemy się w przydrożnej, ale na pewno 😉 nie przypadkowej restauracji. Zajeżdżamy na podwórko, nie od frontu. Witają nas „panie”, które bynajmniej nie zarabiają na życie ani wykształceniem, ani rozumem – raczej może czasem głową… Tia… Wchodzimy do restauracji, jakżeby inaczej, nie na salę ogólną, ale do czegoś na podobieństwo spotykanych w Warszawie salek VIP. Obsługują nas piękne Laotańskie dziewczyny. Za chwilę pomieszczenie wypełniają dźwięki ostatnich laotańskich przebojów – oczywiście w wersji karaoke. Nie masz pojęcia, jak musiało to przezabawnie (dla mnie) wyglądać, jak ważący jakieś 150 kg właściciel Infinity 50S, zaczął zawodzić cieniutkim głosem jakąś piosenkę o miłości ;-). WTF??? A to taki właśnie sposób spędzania wolnego czasu przez tutejszych bojasów. Zjedliśmy lunch i dalej w drogę. Po niecałej godzinie dojechaliśmy do obecnej stolicy Laosu, Vientian.
Zanim znalazłem pokój, zdążył nastać wieczór. Ciepły wieczór, który spędziłem w jednej z tutejszych restauracji, oferujących bezpłatny dostęp do Internetu. Na szczęście nie zrobiło się na tyle późno, aby pozamykano wszystkie agencje turystyczne. Początkowo planowałem przedostać się do Kambodży samolotem, lecąc z Vientian do Siem Reap. Finalnie jednak skończyło się na kupnie biletu na nocny autobus ze stolicy do Pakse.
Dobranoc,
Tata.