31 lipca, 2009 – piątek.

Dzień dobry Maksiku :),

                U mnie już rano, jest wcześnie, bo po 7mej. Ty jeszcze śpisz w swoim domku. Przyszedłem na spacer do ogrodu położonego w miejscu, w którym zatrzymałem się na dwa dni. Jestem od wczorajszego  wieczora w Vang Vieng. I to miasteczko, choć bardzo niewielkie, potrafiło zaskoczyć ;-). Po krótkim spacerze okazuje się, że przewodniki absolutnie miały rację: same miasteczko, jako takie, nie ma wiele do zaoferowania. Ani architekturą, ani klimatem. Ot, po prostu mnóstwo kramików nastawionych  na przyjezdnych turystów, mnóstwo budów w trakcie realizacji, mnóstwo nowych guest house’ów. Wszystko to zapowiadać może, że w wysokim sezonie jest tu mega turystycznie :(. Potwierdzenie swojej tezy znajduję momentalnie, po kilku próbach wynajęcia pokoju. Ceny są kosmicznie drogie :(. W końcu jednak udaje mi się znaleźć coś, co jest zgodne z moimi kryteriami. Willa położona nad samym brzegiem rzeki. Koryto ma szerokość ok. 70-100 m, zaraz na drugim brzegu maluje się pas zieleni, by następnie jego miejsce zajęły krasowe formy górskie. Wow, cóż za widoki J! Góry, jakby swego czasu przysnęły, zapomniawszy o tym, że cały świat właśnie się buduje. A one….? Śpią ;-). Więc w zwielokrotnionym tempie zaczęły nadrabiać zaległości. A ponieważ samego procesu górotwórczego nie mnożna zatrzymać tak po prostu, siłą rozpędu rosły i rosły. Dzięki temu dziś z werandy pokoju mogę podziwiać tak ujmujące pejzaże :).

Zapoznałem się już z ogrodem. Jest fantastycznie zaprojektowany i utrzymany we wzorowym porządku. Wszystko jest tu przemyślane jeszcze na etapie projektowania, dzięki czemu dziś ogród tak ciepło cieszy wzrok J. Wygodne leżaki zapraszają do słodkiego lenistwa. Wyciągnąłem więc netbook’a i pisze do Ciebie, Maluszku :). Siedzę na tarasie, patrzymy na siebie: ja na rzekę z jej porannymi igraszkami z falami, drewniany most dźwigający niespiesznie przechodzących podróżnych i góry chroniące okolicę przed ciekawskimi – a oni wszyscy na mnie :). Poczucia „nicnierobienia”, „niespieszeniasię”, niekonieczniściplanowania” już na dobre rozgościły się we mnie. Dziękuję :). Dziękuję Ci Maksiu, że i Ty jesteś, dzięki Tobie mogą powstawać i te zapiski J.

                Miasteczko słynne jest z kilku atrakcji turystycznych: trekkingów, raftingów, „kajakingów”, cross-country rajdów czy też gęsto opisywanych przez liczne przewodniki, tubingów. Tubing to nic innego, jak przemierzanie rzeki, siedząc w dętce rozmiaru do naszych traktorów. Organizator  przewozi Cię w miejsce, z którego można rozpocząć taki spływ, siadasz w dętkę 😉 i już można podróżować rzeką w dół. Po drodze przewidziane są odwiedziny jaskini. Można je eksplorować „na siedząco” :), bo z pokładu dętki. Taka to rozrywka ;-).

Ja decyduję się jednak na coś innego. Kupuję mapę okolicy z zaznaczonymi szlakami rowerowymi oraz planuję wypożyczyć górala. Trasa zachęcająco spogląda z mapy na nieświadomego niczego śmiałka. Spróbuję, co tam, 52 km – może za trzy dni wrócę :). Zatem w drogę!!!

Rozeznanie lokalnej oferty i… nie będzie bike’a ;-). Dzisiejszy budżet zasili wypożyczalnię moto. Padło na hondę ;-), uprzedzam pytania – nie, nie było męskich. Mapa pokazuje dwie trasy, z uwagami, iż podczas pory deszczowej nie wszystkie dukty są przejezdne. Najwyżej zawrócę, nie przeniosę samemu motoru przez strumień … Wybieram dłuższą trasę, która powinna liczyć ok. 60 km. Od rana pada, raz mocniej, innym razem znów bardzo mocno ;-). Będzie ciekawie, oby bez wysypki. Początkowo starałem się omijać większe strumienie toczące się po „drodze”. „Początkowo” trwało 38 sekund. Większa ekwilibrystyka na moto mogła się skończyć szybszym upadkiem, niż ryzykowne przejeżdżanie przez wodę. Według mapy po drodze miałem mijać mnóstwo jaskiń. Faktycznie, tutejsze formy krasowe obfitowały w mnogie groty. Jedna ciaśniejsza od drugiej. Latarka na głowie absolutnie po raz kolejny zdaje swój egzamin – dzianx Frycu ;-). Nie mam doświadczenia w „grotołażeniu”, ale wydawało mi się, że to może być lekko ryzykowne hobby… Niejednokrotnie bowiem, eksplorując w pojedynkę jaskinie, zastanawiałem się, co mogło  by się stać, gdyby przypadkiem turyście obsunęłaby się noga. Zwichnąłby ją, złamał lub zablokował w skalnej „szparze”. Gdyby miałoby się to przydarzyć mnie, musiałbym po prostu poczekać z tydzień, aż schudłbym ;-), wówczas istniałoby większe prawdopodobieństwo wydostania się ze szczeliny :-). Groty, ubóstwo na wsi, „domy” jeszcze bez elektryczności, kramy oferujące produkty, których prawdopodobnie żaden rozsądny turysta nigdy nie kupi, rwące strumienie wody podeszczowej, ciężkie chmury przykrywające okolicę na wysokości już 20-30 m  – wszystko to budowało niezapomniany obraz tutejszej okolicy. Honda ciągnęła i pod wzniesienia, i w wodzie, i po kamieniach, wywołując na mej twarzy niemijający uśmiech :-). Czy ja jestem normalny….? No przecież ;-), kto inny mógłby jeździć w deszcz po zapomnianych przez Buddę okolicach, siekany strugami wody: i z nieba, i spod kół? Pod koniec dnia zauważyłem zrastające się błoną palce u dłoni – to tylko płetwy ;-).

Czy Laos może być krajem kontrastów…? Pewnie jak w większości ubogich krajów, i tu można znaleźć odmienne obrazy.

Oto kilka informacji, które udało mi się zdobyć podczas tej wycieczki. Ciekaw jestem, ile z nich jest prawdziwa… Laos jest wciąż krajem w skali świata, na który podczas wszelkich wojen, zrzucono największą ilość bomb. Trwająca równolegle z wojną wietnamską, rzeź Amerykanów w Laosie spowodowała niewyobrażalne skutki, obecne w tym kraju i do dziś. Dopiero za kadencji młodszego Busha, temat ten zaczyna pojawiać się na ustach coraz większej ilości osób. Aby zobrazować ilość zrzuconych bomb na Laos, odniosę się do analogii: gdyby przyjąć, że wojna trwała 8 lat, to ilość bomb była tak duża, że przez ten czas musiałaby na kraj spadać jedna bomba co sekundę! Ciągiem przez osiem lat… Ślady takich bombardowań są widoczne i dziś. Płoty na wsiach wykonane z łusek, ograniczniki przed wjazdem na mostki – wykonane z bomb. Nie pamiętam nazwy miejscowości, ale w jednej z tutejszych świątyń i dzwon klasztorny wykonany jest z części wielkiej bomby. To przecież dobry amerykański metal… Do dziś, wiele rodziców pchanych ubóstwem, wysyła dzieci do lasów w celu poszukiwania bomb. Za każdą znalezioną można bowiem otrzymać w skupie złomu ok. 20 USD.

Dojechałem do „Owocowej farmy”. Nie trudno tu trafić, ponieważ już z daleka słuchać transowe techno, uprzyjemniające przez 25 godzin na dobę czas „relaksującej się” tu młodzieży. To głównie turyści z Kanady, UK czy Australii. Q Bar prowadzi rodowity Kanadyjczyk, który na miejsce rozrywki wybrał brzeg rzeki Song. Dzięki temu można tu uskuteczniać skoki do wody, tubing i wiele innych wodnych rozrywek. Ale chyb a jedną z największych jest „happy” pizza. I bynajmniej określenie „happy” nie oznacza dodatkowej porcji ananasów czy kukurydzy. Oznacza natomiast porcję grzybków. Grzybków, po których świat wygląda podobno inaczej ;-)…. Party trwa non stop, ja uciekam już do hotelu. Jutro wczesna pobudka i podróż do Vientian. Stamtąd spróbuję przedostać się do Kambodży. Chyba wybiorę samolot, wszakże czasu do 10 sierpnia już niewiele ;-)! Jeśli w Vientian będę musiał zostać dwa dni, to na poznawanie tajemnic kambodżańskich pozostanie mi niecały tydzień.

Dobranoc Maks,

Tata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.