30 lipca, 2009 – czwartek.

Długo się nie słyszeliśmy, ale to już niedługo. Za kilka dni planuję dotrzeć do Tajlandii, mam nadzieję, że wówczas ponownie zacznie działać mój poprzedni SIM. Póki co cieszę się, że mogę pisać do Ciebie. Tym razem z pokładu autobusu. Wszystko od rana przebiega w jak najlepszym porządku. Zdążyłem jeszcze ogarnąć lokalny dworzec autobusowy. Zjadłem tajskie śniadanie w postaci ostrej zupy i taki „wyostrzony” mogłem udać się w dalszą podróż. Jedziemy do Vang Vieng. Nie wiem dokładnie ile czasu tam spędzę, ale szczerze powiedziawszy nie martwi mnie to wcale ;-). Przede mną ok. 6 godzin podróży, pozwól zatem, że opowiem Ci „historię z laotańskiego życia wziętą”…. :).

                Jest rano. Mieścina, jakich wiele w północnym Laosie. Nie ma dworca, autobusy zatrzymują się jedynie na chwilę, aby pozwolić podróżnym wskoczyć do środka. Zwalniają, by nie przeoczyć miejscowości, ale też po zabraniu pasażerów, czym prędzej odjeżdżają. Jakby w obawie, by nie utknąć w tym miejscu na dłuższy czas, nie daj Budda na zawsze :). Wsiadam w pośpiechu i ja, krzyknąwszy tylko w wejściu nazwę miejscowości, do której zamierzałem się udać. Odczytawszy ze wzroku kierowcy jego potwierdzenie, zająłem miejsce na końcu autobusu. Stąd wszakże widać najwięcej. W środku pojazdu… mieszanka zapachów.  Mistrzu z „Pachnidła” miałby tu nie lada zagadkę ;-). Ja nie chciałem nawet wnikać w kwestie związane z higieną lokalesów, ale przecież nie o to chodzi w podróżowaniu ;-). Jest i jeden zapach jakby nieco znajomy… Zastanawiam się, skąd mógłby dobiegać? Patrzę wokół… na myśl przychodzi mi tylko jedna odpowiedź. Na podłodze przede mną stoją 3 wielkie białe, plastikowe  baniaki, w których zazwyczaj przewozi się wodę. Zazwyczaj są one „fabrycznie” zamknięte i tylko ich przezroczystość zdradza zawartość. Piszę „zazwyczaj”, ponieważ te akurat nie były tak szczelnie zabezpieczone. Dzięki czemu podczas jazdy płyn ze środka sączył się na zewnątrz. Intuicyjnie odnalazłem właścicielkę butli i porozumiewawczym wzrokiem uspokoiliśmy się wzajemnie. Ona – bym nie martwił się wyciekiem ;-), ja – bo wiadomo było, że to nie woda. Ostra woń alkoholu, zapewne lokalnie przygotowanego z ryżu, drażniła powonienie… ;-).

Autobus buja nas niespiesznie już dobrych kilkanaście minut. A wiatr ganiający się pomiędzy poszczególnymi oknami wymiata to, co mu nie odpowiada z zapachów, czyli wszystko, na szczęście. Obserwuję moich współpasażerów. Żadnego białasa. Za to  ciekawa próbka przekrojowa miejscowego społeczeństwa, w jeszcze ciekawszych ubraniach. Do kogo jadą? W odwiedziny? Do pracy? Na zakupy? Nie ma żadnej reguły. Jedyne co nas wszystkich łączy na chwilę obecną, to podróż. Ale, ale… po chwili okazuje się, że jednak nie tylko. Otóż jest para siedzeń, którą zajmują młodzi ludzie. Ona z dużym plecakiem, przyklejona do niego, jakby w obawie, że ktoś mógłby jej zabrać plecak, czy co gorsza – zawrócić z obranej drogi. On z mniejszą torbą, ale też pozostającą w jego mocnych objęciach. Nie rozmawiają, nie patrzą na siebie, siedząc obok siebie, patrzą w tym samym kierunku. Czyż nie o to chodzi w życiu, by wspólnie patrzeć w tym samym właśnie kierunku…? I tylko jej piko-sekundowe spojrzenia przez okno zdaja się zdradzać coś, czego nie chciałaby, aby się wydarzyło…. Kolejny zakręt, kolejna hopka, jeszcze jedna. Z każdym mijanym metrem trzeba szybko przyzwyczaić się do tutejszego braku dróg  :). W pewnym momencie autobus zwalnia. Na pewno nie z powodu przystanku czy kolejnego pasażera do zabrania. Prze tylną szybę widzę pędzący motocykl, wymija nas, po czym mocno hamuje przed autobusem. Niespełna trzydziestoletni mężczyzna zeskakuje z moto i nerwowo zaczyna zaglądać przez okna autobusu…

– Tu jesteś! – wykrzyknął, co w tutejszej kulturze jest zdecydowanie rzadkim obrazkiem. Jego spojrzenie już dawno spaliło autobus, a w szczególności pasażera obok kobiety, którą odnalazł przez okno.

– Przecież mówiłam Ci, że wyjeżdżam! Nie chcę spędzić reszty życia w tym bambusowym zagłębiu, ani w trzcinowch szałasach, ani tym bardziej z Tobą! Chiang zabiera mnie ze sobą,  a ja jadę z nim!

– Właśnie, zostaw nas w spokoju. Zabieram  Vanvien do miasta, proszę, zostaw nas! Ona też tak postanowiła, nie możesz nas zatrzymywać – najzwyczajniej „nowy” chłopak ciemnowłosej Vien próbuje naszkicować bieżącą sytuację, a tym samym potwierdzić koniec związku Vien z Kaichi.

– Chłopaku, wstrzymujesz mi autobus! – niecierpliwi się kierowca.

– Posłuchaj mnie, kierowco bez klapek, zagorzały wyznawco kapeli Pai Chi Wo! Ona ucieka z tym chłoptasiem ode mnie! Jeszcze miesiąc temu przysięgała mi miłość, kupiłem dwie krowy na nasze zaręczyny, a Ty mi opowiadasz głodną historię o trzeszczącym autobusie?! – ton Kaichi nie pozostawiał żadnych wątpliwości, poziom determinacji z pewnością prześcigał po stokroć wysokość otaczających nas gór.  – Otwórz drzwi, zabieram dziewczynę, ona nigdzie dalej nie jedzie, albo „stuninguję” Ci Twój autobus, wywijając go na lewą stronę!

Kaichi, niczym „przyczajony kot, rozdrażniony tygrys”,  przeskoczył autobus, znajdując się po drugiej stronie. Już stoi w drzwiach. W oczach widzę brak jakiejkolwiek chęci na dalsze rozmowy czy sprzeciwy ze strony otoczenia. Byli kochankowie rozmawiają jeszcze przez chwilę.

– Wysiądź ze mną, nie jedziesz dalej. Zabiorę Cię tylko na chwilę, aby Ci coś pokazać – Kaichi pomaga Vien wysiąść z autobusu.

Chiang z niedowierzaniem przygląda się wszystkiemu . Oniemiały sięga do kieszeni spodni po komórkę. Dzwoni jeszcze gdzieś, jakby po pomoc swoich przyjaciół, albo do swojej rodziny, która miałaby czekać na niego na dworcu. A może dzwoni do matki dziewczyny z pytaniami, co się stało? Dziewczyna zostawia plecak w autobusie. Siada teraz na tylnym siedzeniu czerwonego japońskiego motocykla. Kaichi i Vien wracają, zapewne do swojej wsi. Co Vien tam zobaczy? Z czym przyjdzie się jej zmierzyć? Czy wytrwa w swojej decyzji…?

Kiedy autobus odjeżdża, moi współpasażerowie zdają się szemrząco komentować minione zdarzenia. Widać w ich minach jakby mieszane uczucia. W niektórych odszukuję aprobatę dla postępowania Kaichi’ego, w innych znów pogardę adresowaną do Vien. I tylko Chiang wygląda na ogłuszonego nokautującym ciosem łokciem w skroń. Przecież nie tak miało być… Do wioski  przyjechał dwa tygodnie temu. Wyjechał z Luang Prabang, gdzie studiował chemię, a potem pracował w Silichit Guest Housie. Jako młody chłopak uczęszczał na nauki „nowicjuszy” przy świątyni Wat Xieng Thong, założonej jeszcze w XVI w. przez ówczesnego króla Say Setthathirat’a. To najważniejszy wat w mieście, w sąsiedztwie którego usytuowano „czerwoną kaplicę”. W niej umieszczono spoczywającego Buddę – najcenniejszy posąg Buddy w Laosie. Codziennie rano, kilkanaście minut przed szóstą, Chiang budził swych współnowicjuszy, uderzając po wielokroć w klasztorny bęben. Rano chodzili przez wieś, zbierać ofiary od mieszkańców. Potem był czas na transowe modlitwy, naukę gramatyki oraz zgłębianie życia Buddy. I może właśnie podczas nauk , patrząc któregoś dnia na szklaną mozaikę „drzewa życia”, umieszczoną na bocznej ścianie głównej świątyni, Chiang zrozumiał, że nie może pozostać w klasztorze. Kończyły się jego nauki jako mnicha, nie był już nowicjuszem, niedługo czekały go święcenia. Dlatego też  zaczął studia. Dlaczego chemia? Zawsze interesowało go wnętrze, nie tylko duszy człowieka, ale i wnętrze molekularnych sfer ludzkiego ciała. Po studiach nie mógł znaleźć pracy. Dlatego wraz z przyjacielem z uczelni kupili stary budynek, który następnie zaanektowali na kolonialnie stylizowany guest house. Interes szedł świetnie. Co roku przybywało coraz więcej turystów, ceny rosły o blisko 100% rocznie.  Jednakże od momentu, kiedy skłócił się ze swoim partnerem, Chiang odszedł i założył agencję turystyczną Lao Youth Travel. Zajmował się organizacją wycieczek trekkingowych po okolicznych lasach. Na północ od miasteczka drogi przechodzą w piaszczyste dukty. Dlatego przyjeżdżający tu turyści z przyjemnością oddają się wycieczkom pieszym i kajakowym, by odkrywać niesamowitości zapomnianych wiosek, położonych we wpisanej na Listę Dziedzictwa Przyrodniczego ASEAN, Strefie Ochrony Bioróżnorodności Nam Ha.

Dziewczynę poznał na nocnym bazarze. Szukał jakiegoś drobiazgu, który przypominałby mu o czasie spędzonym w wiosce. Na jednym z koców zauważył niewielką fajkę do palenia opium, kiedyś tak mocno popularnego w tutejszej części Laosu.

– Ile kosztuje taka fajka? – Chiang niespiesznie zapytał o cenę.

– 250 000 kip… Cheap-cheap for you, Mister… – odpowiedziała.  Chociaż Chiang nie był falangiem, wiedział, że dziewczyna będzie próbowała negocjować cenę, znał bowiem doskonale zwyczaje tutejszych mieszkańców, którzy sprzedając cokolwiek, zawsze próbują osiągać niebotyczne ceny. Nie mylił się i tym razem.

– Za drogo… – rzucił od niechcenia chłopak, spoglądając na dziewczynę. Ale jej wzrok już nie wędrował po produktach, porozkładanych na ziemi, ani też bynajmniej nie po klawiszach kalkulatora. Ujęta głosem, spojrzeniem Chianga, zdawała się zapomnieć o całym swym kramie. Z wrażenia jakby zapomniała nawet i liczebników.

Chiang poczuł się lekko zakłopotany. Dostrzegł w oczach dziewczyny zmianę kierunku biegu jej myśli…, odczuwania. „Coś” przewędrowało między nimi, „coś” powodowało, że kiedy tylko ich oczy spotykały się podczas kolejnych targów,  pospiesznie odwracali wzrok od siebie, speszeni swoją… chemią. Czy to o tej chemii uczył się Chiang podczas studiów? Z pewnością nie, tego uczyć może tylko Życie. Cudne Życie, pozwalające spotykać na swojej drodze Anioła, który ujmuje całym sobą w jednej zaledwie chwili…

– Nie mogę zapłacić za tę fajkę tak dużo, przykro mi. Bardzo mi się podoba i byłaby niezwykłą pamiątką, ale jest zbyt droga. – rozkładając w teatralnym geście ręce, Chiang zdawał się odchodzić od kramu. W środku siebie już wiedział, że jeszcze tu wróci.

– Good price for you, Mister. Ok for me, ok for you. – Nie zamierzam zarabiać na Tobie, chciałbym, abyś kupił tę fajkę za tyle, za ile ja ją kupiłam. Bardzo proszę… – Vien podała fajkę chłopakowi, nie podnosząc nawet wzroku.

– Nie chcę kupować od Ciebie rzeczy, jeśli miałabyś nic nie zarobić. Twój uśmiech zniknął z twarzy. Nie czujesz się szczęśliwa, sprzedając mi tę fajkę. Tym samym ja nie będę czuł się szczęśliwy, spoglądając na nią za jakiś czas…

– Weź proszę, chciałabym, byś ją wziął. – Nie wiedzieć czemu, dziewczynie zależało na „sprzedaży”. – Będę się czuła bardzo szczęśliwa, jeśli ją zatrzymasz.

Uśmiechnęli się ciepło do siebie. Oboje mieli między sobą coś znacznie więcej wspólnego, niż tylko fajkowe negocjacje. W głowie chłopaka momentalnie urodziła się niesamowita myśl. Wiedział, że dziewczyna nie pracuje na nocnym targu dla przyjemności. Chciał w jakikolwiek sposób zadośćuczynić niskiej cenie za fajkę. „Kwiaty!!! Muszę znaleźć kwiaty!” – pomysł narodził się błyskawicznie. Tak samo zresztą błyskawicznie pojawiło się pytanie, skąd wziąć kwiaty o tej porze, w tak niecywilizowanej okolicy… Ale wiesz zapewne, że zauroczenie i niezmierzona chęć działania potrafi w porozumieniu z Życiem pootwierać mnóstwo drzwi na drodze do „spełnienia”. „Kwiaciarnie” niemalże wyrastały spod brunatnej ziemi opłukiwanej przez Mekong , a w każdej niezliczone gatunki kwiatów. Krótki wybór na coś niezbyt  zobowiązującego i Chiang zjawia się ponownie przy kramie Vien.

– Proszę, to dla Ciebie – ciepły uśmiech ponownie dopełnił ich spojrzenia.

O tej pory oboje spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Dziewczyny nie można było już spotkać na nocnym targu. Przesiadywała zatopiona w ramionach Chianga i myślach o tym, jak zmienne potrafi być życie. I tylko Mekong niewzruszenie płynął dalej. W towarzystwie księżyca wspominał zapewne inne historie, których niejednokrotnie był świadkiem na przestrzeni tysięcy już lat…

W brązowej tylnej szybie autobusu widzę oddalające się postaci Vien i Kaichi’ego. Będą rozmawiać. A może już nie, może miłość nie potrzebuje słów? Co pokaże jej Kaichi? Tego nie dowiem się już nigdy… Autobus jedzie dalej, postękując i pnąc się krętymi ścieżynami w górę. I tylko od czasu do czasu kierowca trąbi. To przed zakrętem daje znać potencjalnemu pojazdowi , który miałby jechać z przeciwka, że nadjeżdża duży pojazd. Drogę zbudowano na pewno na podobieństwo ogona żmii. Tyle tylko, że oprócz mnóstwa zakrętów, są jeszcze wzniesienia, doliny, pagórki. Całość niedogodności wynagradzają widoki za oknem. Oh Budda, jak tu pięknie…. :). Robię kilka zdjęć, choć wiem, jak niewiele potrafi oddać aparat. Dodatkowo brudna i zarysowana szyba nie pomaga w chwytaniu pejzaży. O rany! Czy mnie wzrok nie myli?!? Za autobusem, jak burza pędzi postać motocyklisty. Sylwetka majaczy jeszcze w oddali, ale kolor się zgadza. To przecież Kaichi! Co on robi? Zaraz, nie jest sam! Wiezie ze sobą dziewczynę! Momentalnie wyprzedza nas i ponownie zatrzymuje się przed autobusem. Krótka wymiana  zdań z kierowcą bez klapek i dziewczyna wchodzi do środka. Jakby lżejsza o dwie tony mekońskiego mułu, siada obok Chianga. Odjeżdżamy.

Nie mam pojęcia, co się stało we wsi. Od tej pory czerwona honda będzie mijać autobus jeszcze wielokrotnie, to wyprzedzając go, to pozostając z tyłu. „Rycerz na japońskim rumaku” chyba jednak nie odpuścił. Coś mi się wydaje, że będzie nam towarzyszył do przystanku końcowego. Po pewnym czasie Chiang znika nam z horyzontu. Nie ma go, ani za, ani przed autobusem. Docieramy do miasta, to Vang Vieng. Witają nas niezliczone stragany, które rozgościły się po obu stronach drogi. Lecz jeszcze na rogatkach miasta autobus zatrzymuje się. Młodzi wysiadają pospiesznie, aczkolwiek jakby niepewnie. Na ich twarzach rysuje się obawa, że zza którejś z chat mogłaby wyjechać czerwona honda. Tym szybciej wskakują do tuk-tuk’a. My dojeżdżamy na dworzec autobusowy. I wszystko wskazywało na to, że historia uciekającej panny Vien toczyć się już będzie swoim ciągiem, gdyby jednak nie postać Kaichi’ego przed wjazdem na dworzec. Motocykl objeżdża autobus kilkakrotnie, w poszukiwaniu dziewczyny. Ale tu już nikogo nie ma. Jeszcze tylko krótko rzucone pytanie w stronę kierowcy.

– Nie mam pojęcia dokąd zabrał ich tuk-tuk…

Każda miłość ma swoją drogę. Jak i podróż, gdzieś się zaczyna, gdzieś się kończy. Niemalże jak lokalna droga w Laosie. Ale czy ona musi nas zawsze dowieźć do końca… :)? I czym miałby być ów koniec…?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.