20 lipca, 2009 – poniedziałek.

Noc. Słyszę nie pukanie, ale walenie do drzwi!

– Co jest?! Zaspałem?!? Nie słyszałem wprawdzie budzika, ale nie pamiętam nawet, aby dzwonił! – pomyślałem przez chwilę, że musiałbym być diabelnie zmęczony, by nie usłyszeć budzenia. Otwieram drzwi. Jeszcze jakby w letargu „melduję”, że potrzebuję tylko 5 min. Po chwili do zaspanych komórek dociera jednak obraz zza drzwi. Stoi tam niewysoki Taj, młody. Ale stanowczym głosem właściwie krzyczy, że to pobudka, że chce paszport i żeby już wstawać! Nie wiem, jakie Tobie sceny namalowała teraz wyobraźnia, ale do mnie dotarły wszystkie filmy, jakie miałem przyjemność obejrzeć, w których skośnoocy budzą więźniów przed kolejną porcją tortur… Uh :(, młodemu Tajowi brakowało jeszcze tylko jakiegoś karabinu…. Na szczęście, jak się potem okazało,  to tylko opiekun grupy, który spędzi z nami kolejne 3 dni. Ma na imię Rocky ;-), jak na Taja przystało… W czerwcu skończył 28 lat, nie ma dziewczyny. Za to podczas wycieczki towarzyszyć nam będzie jego młodszy siostrzeniec. Powstrzymuję Twoje domysły – siostrzeniec, nie lady-boy ;-).

Wsiadamy do samochodu. Udało mi się zająć miejsce w kabinie, razem z dwiema innymi Australijkami, które również podróżują po Tajlandii. Na pace miejsce znajdzie pozostała część grupy. Osiem osób, studentki z Irlandii. Znają się „od przedszkola”, możecie zatem wyobrazić sobie ich „rozmowy” , niekończące się popiskiwania… Nie wytrzymałbym na pace razem z nimi. Szkaradne, duże, ale przede wszystkim potwornie gadatliwe. Jeśli komuś przychodzi na myśl scena z Koterbskiego („Dzień świra”), kiedy to po plaży wędruje punk (?) ze swoją dziewczyną, która skrzeczy dosłownie, jak morska rybitwa, albo scena z przedziału, którym podróżuje Konrad, a wraz z nim i trzy inne paniencje („I byłam na zakupach, na zakupach, na zakupach i kupiłam, kupiłam, kupiłam!!” „Taaak??? To super, super, super!!!”, itd. J), to trafił bingo. Całe szczęście, że ja tu, w towarzystwie AC, a one tam – jak kartofle na pace :). Ok., to przedstawiłem Ci team, z którym spędzę najbliższe dni :).

Pierwszy przystanek, to miejsce, gdzie robimy ostatnie zakupy przed dżunglą. Dokupiłem płaszcz przeciwdeszczowy. Towarzyszki, jak jeden mąż, wszystkie wracały do samochodu z rolką papieru toaletowego ;-). Ten przystanek był też ostatnią szansą na to, aby zostawić w samochodzie część rzeczy, które jednak nie będą potrzebne w podróży. Widzę wokół zaniepokojone miny…  „Z czego zrezygnować???” – przerażenie powodujące wypadanie gałek ocznych z orbit ;-). No tak, bo to dżungla właśnie, podobno nie dla wszystkich :).

Spod sklepu wyjechaliśmy z opóźnieniem, znajdując kolejne miejsce na postój tam, gdzie i słonie czekały na nas. Hm…, szczerze powiedziawszy nie miałem ochoty na ponowną przejażdżkę słoniem. I nawet nie chodzi o to, że rzucało, nie było żadnego zawieszenia. To raczej coś innego, co – jak się potem pokazało –  tym razem przybrało jeszcze bardziej brutalną postać. Chodzi  o „kierowców”. Każdy z nich siedzi słoniowi nie na szyi, ale na głowie. Każdy z nich pali – trzymając skręta w jednej ręce. Druga zajęta jest czymś innym. To narzędzie, służące do tego, aby czynić słonia bardziej posłusznym. Mocny kij, długości ok. 40-50 cm, zakończony stalowym hakiem. Tak :(, ostrym hakiem, którym albo nawigują słonia dziobiąc go nim za uchem, albo waląc dosłownie po głowie. Tłukąc właściwie. Nie podobało mi się to, absolutnie. Miałem zamiar nie jechać w ogóle, choćby dlatego, żeby nie dawać „kierowcy” powodu do tego, aby obłożyć słonia kolejnym uderzeniem hakiem. Strasznie to smutne. Udało mi się na szczęście znaleźć inne rozwiązanie… Pojadę – pod warunkiem, że nie będę jechał na tym „tronie”, zaczepionym na grzbiecie słonia, ani kierowca nie będzie jechał na głowie zwierzaka, a ja? Zapytałem czy mogę przejechać się na słoniu, siedząc mu na szyi ;-). Udało się  :)!! Moja druga przejażdżka słoniem, ale pierwsza na słoniej szyi :). Dziękuję Słoniu :).

Ze słoniolandu zabrano nas na krótki lunch. Nazwijmy to w taki sposób, aby uniknąć kolejnego tłumaczenia, co to tak naprawdę mogło oznaczać :). Razem z grupą z zjadłem smażony ryż i do samochodu :). Przed nami pierwszy odcinek „spaceru” :). Wchodzimy do lasu pnąc się pod górę. Lokuję się na końcu „wycieczki”, tam widać najwięcej. Marsz, marsz, marsz. Słońce pali niemiłosiernie. Jeśli ktoś myślał, że mieszkają tu komary…, to faktycznie tylko myślał :). A może mają dziś wakacje, bo „nikogo nie ma w lesie”. W którymś z przewodników przeczytałem o tym, iż insekty są aktywne w dwóch porach w ciągu dnia, rano i pod wieczór. Zaczyna padać. Super ciepły deszcz, którego krople przedzierają się przez górne strefy lasu. ?Nie pomaga im nawet pojedynczy powiew jakiegokolwiek wiatru… W odróżnieniu od nas, powietrze stoi. W oddali daje się usłyszeć szum wody. To pobliska rzeka, która towarzyszyć nam będzie aż do noclegu. Czasem zbliżając się do nas, czasem przecinając naszą drogę, ale zawsze gdzieś w pobliżu. Na odległość słyszalnego szumu… Pomruk jest kojący… Ale przede wszystkim zwiastuje to, o czym zapewne wszyscy marzymy… Wodospad :). Wreszcie…. Jest! Szum wzmógł się na tyle mocno, że nie mogło być mowy o błędnym rozpoznaniu miejsca. Zrzucamy plecaki i kto ile ma sił, wpada do wody. Po trzech godzinach spaceru każdy z nas zasługuje na taki relaks. Chłód, bryza, bicze wodne – wszyscy gospodarze koryta przybyli, by uczynić nasz wypoczynek jak najbardziej przyjemnym :). Ponad godzinę rozmaczam się pod wodospadem. Następnych kilkanaście minut wystarcza, aby odzież wyschła całkowicie. Po tej przerwie, wędrujemy dalej. Dopiero o siedemnastej docieramy na miejsce – w wiosce, która ma zaledwie kilka domów, bez elektryczności, bez ogrodzeń, bez oczekiwań. Jesteśmy, po prostu :). Niesamowite odczucia. Kiedy wszyscy usiedli przy stole, aby wysłuchać podsumowania dnia i kolejnych kroków na jutro wg „kierownika-kaowca”, na twarzach malowało się duże zmęczenie. Ale jego towarzyszką była Satysfakcja :). To co mnie z kolei zaciekawiło, było zupełnie czymś innym. Rocky (nasz opiekun) zakomunikował, że właściwie od tej pory, organizujemy sobie czas. Widziałem te spojrzenia, myśli, reakcje. Przezierała z nich jakaś bezradność i absolutny brak inwencji w takich sytuacjach. „Co robić…?” Nie czekałem na innych. Wziąwszy aparat, poszedłem zapoznawać się z Okolicą. Przywitałem się z domami, zagrodami, kurami, drzewami. Niedługo potem zawołano mnie na kolację. Ryż z kurczakiem w zielonym curry. Bardzo smaczne, ciekaw jestem, kiedy przeje mi się tajska kuchnia. Oby w ogóle :).

Kolację jemy już właściwie przy świecach. Jest niemalże całkowicie ciemno. Po kolacji ja dokańczam bloga, a reszta grupy gra w grę, wyklaskując każdy po kolei rytm. Ponieważ jest przewaga Irlandii, przyjęto ich zasady:  kto pomyli kierunek, ten pije ;-). Beze mnie, ja wylogowywuję się. Chciałbym odpocząć.

Dobranoc Synku,

Tata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.