Check out z hotelu. Przebiegł bardzo sprawnie, kaucja zwrócona, bagaż zdeponowany bezpłatnie do godz. 18tej. Idę na śniadanie, właściwie bardziej na spacer, zapuszczając się w kolejne sąsiedzkie uliczki. No nic, więcej ciekawych rzeczy nie zobaczę na piechotę. Biorę agresywnie wyglądającego tuk-tuk driver’a. „Szukam kapelusza, znasz jakiś market? – pytam, nie pozostawiając mu wiele czasu na odpowiedź. „Ile czasu potrzebujemy, by tam dojechać i ile będzie mnie to kosztowało?” Zawsze chcą za dużo. Nagle stawka spada o rząd wielkości. Znacie zapewne te ich sztuczki, muszą zajechać do jakiegoś sklepu lub innego miejsca. Za podwiezienia białasa, dostają zazwyczaj talon na paliwo. Nie spieszyło mi się. Wybraliśmy się do MBK – sprawdź potem pisownię), z przystankiem u największej firmy szyjącej garnitury i koszule na zamówienie. Czas oczekiwania na garniak, to ok. 4-5 dni. Nie robią lipy. Dlatego tak długo to trwa. Zresztą, sama obsługa, warsztat wyglądają na luksusowe. Ceny przeróżne, uzależnione przede wszystkim od jakości wybranego materiału. Za koszulę uszytą zgodnie z modelem, który sobie można wybrać, należy zapłacić ok. 1 200 B (ok. 120 zł). Za najlepszej jakości garnitur, do 8 000 B. Tańsze tkaniny to kwestia 2-3 tys. B. Porozmawialiśmy krótko z Mike’m o szczegółach potencjalnej transakcji. Z jednej strony jawi mi się w głowie perspektywa ślubu Dareckiego, z drugiej szafa garderobiana nieużywanych garniturów. Po kilkunastu minutach rozmowy, obiecałem, że wrócę. Jedziemy z tuk tuk’iem dalej. Pytam o jego życie. Ma ambicje pracować w narodowym centrum informacji turystycznej. Nie wnikam, ściemnia czy nie, ale dużo opowiada o kursach, o nauce, o tym, że egzaminy przed nim, by zdobyć licencję. Pytam, w którym miejscu w Bangkoku jest owo centrum. Okazuje się, że prawie po drodze. „Jedźmy tam” – proponuję krótko. W zamian widzę w lusterku szerokiego tajlandzkiego banana, miłe podziękowanie :). Trzymam zatem kciuki! Tak brzmiały moje życzenia na pożegnanie. Teraz już mogłem zatopić się w największej galerii najprzeróżniejszych rzeczy do kupienia w Bangkoku ;-). Drobne zakupy, mniej drobny posiłek w jednej z restauracji i powrót do Villi Cha-Cha. Tym razem poprosiłem o podwiezienie „pierwszego z brzegu” tuk-tuk’a. Okazał się nim bardzo sympatyczny staruszek, który ani słowa nie mówił po angielsku. W określaniu ceny pomogły osoby wokół. Staruszek zaproponował cenę o 60% niższą, niż zwyczajowo wołają inni. Zgodziłem się. Wiedziałem już wówczas, że podwyższę cenę o „dużo za dużo” po dojechaniu do celu. Sympatyczny staruszek nie mógł wyjść z podziwu. Przykro mi, jeśli okazuje się, że jestem jednym z tych turystów, którzy „rozpieszczają” miejscowych, nawet nie poprzez to, że nie próbują się w ogóle targować, ale płacą więcej, niż ustalona przed usługą wartość. Trudno, tym razem nawet nie jest mi przykro :).
Odbieram bagaże i kilka minut spacerku potrzebne mi jest na znalezienie miejsca, z którego VIP autobus zabierze mnie do Chiang Mai. Jeszcze krótki video film o ulicach Bangkoku i już podjeżdża piętrowy autobus. Pakuję się na dół. „Nie można, na dole nie można siadać!” – przegania mnie jakaś kierowniczka składu. Karnie pnę się po schodach na górę, zajmuję miejsce, jakich wiele. Uwielbiam życie. I to, jak momentalnie potrafi Ci powiedzieć, gdzie jesteś i jak niewiele zależy od Ciebie samego :). Otóż o taką intuicję nigdy bym siebie nie podejrzewał. Ale jak to powiedział swego czasu mój „mentor”? W sprzedaży ważne jest, żeby mieć ”nos”, szczęście, czy jakkolwiek inaczej nazwać można szczęście. Całe życie to bowiem jedna wielka negocjacja. Zawsze. Na każdym kroku spotykasz się z tym, że negocjujesz. Może to plastikowe i przykre, ale tak poniekąd jest i według mnie. Więc zacznę jaśniej. W drodze na miejsce odjazdu, odwiedziłem 7 Eleven (market spożywczy czynny całą dobę). Podróż ma trwać ok. 10 godzin, jak wytrzymać więc bez wody? Więc przy okazji wody, kupiłem i inne napoje :). Jak pokazało życie, warto było być wielbłądem przez kilka chwil. Do autobusu wszyscy pakowali się „jak najprędzej”. Ale widzę, że wędrują na górę. Niepokornie poszedłem na dół, miejsca tu więcej i przyjemniej jakoś. Podchodzi kierowniczka składu, z miną przeganiającą wszystkich w okolicy pięciu przecznic. No nic, nie da się przenegocjować, trzeba było wykupić bilety na VIP miejsca :), tylko że jakoś nikt o nich nie wspominał nawet w biurze podróży :). Podnoszę się, dźwięcząc niemiłosiernie tą nieszczęsną reklamówką. Nagle z przedziału kierowcy, a muszę powiedzieć z późniejszych doświadczeń, że to całkiem zacne pomieszczenie ;-), wypełza Taj: „Mister, mister, stay, stay!”. Widzę porozumiewawcze spojrzenia, lekki ogień we wzroku kierowniczki i spokojne, łagodzące spojrzenie Taja. Zanim jeszcze ruszyliśmy, mistrzu rozstawił stół i zachęcającym gestem, wskazał dłonią na reklamówkę… Kurcze, myślałem, że wystarczy mi zapasów na całą podróż ;-), ale… Skłamałbym, gdybym powiedział, że brałem pod uwagę podróżowanie VIPem ;-). I tylko sumienie mnie gryzło, bo tam na górze komplet, a my tu we dwóch… :). Jak to ktoś powiedział? „Podróże kształcą” ? 🙂 Prócz tego, że brudzą, na pewno też i kształcą :).
Jutro rano pobudka w Chiang Mai. Miał być pociąg z miejscami leżącymi, ale nie było już miejsc. Miał być autobus piętrowy i był :), tyle że standard o niebo lepszy, niż gdzie indziej :). Życie….