Cześć Maksiku 🙂
Udało się. Udało się obudzić, wstać na czas. Choć kilka godzin snu nie musi oznaczać maksymalnego ładowania aku, resztę musi naładować chęć poznania TEGOCOZAROGIEM ;-). Dodatkowo rozmowa z Tobą przed moim zaśnięciem też zaopatrzyła mnie w dużo pozytywnej energii. Dziękuję Maksiu :-).
Spacer przez poranne ulice Bangkoku. Jakże inaczej wyglądały one jeszcze kilka godzin temu. Można odnieść wrażenie, że tutejsze ulice, w zależności od pory doby, ubierają się inaczej, inaczej pachną, inaczej wyglądają, inaczej „przemawiają”. Jak rzekłby Grudziński…” inny świat” ;-). Jestem na umówionym miejscu. Jest jeszcze spory zapas czasu, aby dać się skusić na świeżą zupę. Świeżą, bo samemu można wybrać zasadnicze składniki, padło na owoce morza :-). Gorące i ostre jak diabli, nie zdążę przed czasem. Biorę talerz „na wynos” i wracam w umówione miejsce. Podchodzi turysta, rozmawiamy. On wybiera się do Kambodży, rekomendował miasto, które zamierzam poznać za dwa dni: Chiang Mai. Podjeżdża bus, kierowca „Indiana-Jones” (o nim poczytasz chwilkę dalej), pyta o bilet. W tym czasie do turysty obok podchodzi jego żona:
– Co robimy? – pyta zdenerwowana opóźnieniem ich busa.
– Czekamy – słyszę :-).
– Trzeba było mówić, że jesteś z Polski, maaan! 🙂 – rzucam z uśmiechem już na odchodne.
– Nie wyglądasz jak Polak – usłyszałem jeszcze… No to pięknie ;-)….
Siedzę już w busie. Indiana porządkuje swoje amulety wiszące na lusterkach, osłonach przeciwsłonecznych na przedniej szybie, na firankach obok, z tyłu, na dźwigni zmiany biegów, desce rozdzielczej. Co poprawia pod kierownicą? Nie widzę :-). Bus pospinany agrafkami, żyłkami, stękając porannie, odjeżdża wreszcie. „No nic, święta fura – tyle tu „świętości”, byle by nie śnięty kierowca” – pomyślałem tylko spoglądając na ilość wypełniających ją amuletów.
Jak się okazuje, na pokładzie „nie-VIP-busa” można znaleźć każdą prasę… Pod warunkiem, że dotyczyć będzie… broni. Tiaaaa. Przeglądam kilka stron, tutejsze krzaczki, a właściwie brak ich znajomości, pozwalają mi tylko na komiksowe przeglądanie prasy. Tytuł jednego z periodyków ”If you want peace, prepare for war” przywodzi na myśl wspomnienie z innych rejonów Tajlandii: „We forgive, not forget”. Indiana poprawia jeszcze coś wokół siebie. Tym razem to jego komóra. Wybiera numer i… Zasłania zasłonkę od swojej prawej strony (W Tajlandii ruch jest lewostronny, inaczej, niż w Laosie :-)). To zapewne na wypadek, gdyby busa miała mijać policja – brak podstaw do ukarania za rozmowę przez telefon podczas jazdy ;). A prawe lusterko? Drobiazg. Indiana z wzorowo upiętym kucykiem oddaje się rozmowie, wspominając zapewne miniony wieczór o smaku shish’y… Przed nami 140 km oraz dwie godziny trzepotania i klekotania zacnym busem :-).
Dojechaliśmy, pierwszy postój na cmentarzu w Kanchanaburi, poświęconym poległym żołnierzom amerykańskim podczas II wojny światowej. Ale nie tylko, bo pochowano tu i żołnierzy duńskich, łącznie niecałe 7 tys. osób. Budowa mostu nad rzeką Kwai pochłonęła znacznie więcej ofiar, bo ok. 15 tys. Krótka zaduma nad grobami. Większość z żołnierzy była młodsza, niż my, bo w wieku dwudziestu kilku, trzydziestu lat. Memoranda poległym pisali już ich najbliżsi.
Z cmentarza spacerem udaję się na most, replikę historycznego mostu właśnie nad rzeką Kwai. Most ozdobiony wieloma „pomnikami”, pomnikami wykonanymi z pocisków, ciężkich bomb lotniczych. Wyobraź sobie Mososu, że przez most przejeżdżają i dziś pociągi. Wolno przetaczają się po stalowych dziś konstrukcjach, wygrywając na przęsłach dźwięki przywołujące ówczesne transporty więźniów. Dziś zamiast tego, na moście spotykam skrzypka. „Skrzypek na moście” lub jak kto woli – „Skrzypek nad rzeką Kwai” :-). I tylko dachu brak :-)…
Stąd przewodnik zabiera nas do kolejnej atrakcji. Wysiadamy na stacji. Gdzieś w środku lasu, dżungli, przez którą przejeżdża lokalny pociąg z autochtonami. Swoim szczęściem trafiam do wesołego wagonu. Wypełniony ”mniszkami”, które wciąż chichotały pomiędzy sobą. Przecież nie z mojego powodu…. ;-). Pociąg zwalniał co chwila, przestając nas obijać swoimi drewnianymi ławkami. Zresztą, ja i tak nie siedziałem w wagonie. Wybrałem miejsce na jego schodkach. Usiadłszy na stopniach, mogłem delektować się „masażem nóg”, wykonywanym przez muskające rośliny, rosnące przy torach. Kiedy pociąg zwalniał, mogło to oznaczać tylko tyle, że za oknami (wagon bez szyb oczywiście, za to z wiatrakami tańczącymi pod sufitem) malował się kolejny przecudny krajobraz. To leniwie przepływająca rzeka ujmowała swoim dostojeństwem i niewzruszeniem. I tylko otaczające góry porośnięte soczystą zielenią mogły jej wtórować w owym patrzeniu na tamtejszy świat :-).
Nasza stacja. Wysiadam, żegnany uśmiechami i pozdrowieniami pasażerów „mojego” wagonu. Stąd krótka przepinka do ukrytej w lesie „restauracji”. Lunch jedzony w otoczeniu takiej natury smakuje niewyobrażalnie smacznie! Krótki popas i dalej w drogę. Niedługą, bo tylko nad brzeg, skąd speed boatem („szybką łodzią”) zabierają naszą grupę na bambusowe tratwy. Spływ ma swój niepowtarzalny smak :-). Spokojnie, niemalże jak podczas sjesty, spływamy w dół rzeki, towarzysząc jej nurtowi. Lenistwo, słodkie, mokre lenistwo.
Sącząc się powolnie, dopływam do kolejnej atrakcji. Słychać potężne gardła dopraszające się o poczęstunek, gdzieś tam, w lesie… Docieramy na miejsce. Czas na spacer, na spacer na grzbiecie trzydziestoletnich słoni. Nie mają ABSów, ani żadnej pneumatyki. Za to kierowcę nawigującego zwierzęciem poprzez lekkie poszturchiwanie go za uszami. To jedyna szansa na „hamulec”. Zresztą, jak się okazuje podczas przejażdżki, absolutnie niekonieczna, ponieważ słonie pracując od 9tej do 16tej znają drogę na pamięć. Spacer uprzyjemnia rozmowa z tutejszym „kierowcą”. Chłopak, który urodził się w tej wsi, pracuje ze słoniami od dwóch miesięcy. Dziś ma 19 lat, mówi komunikacyjną angielszczyzną i nie myśli o opuszczaniu swojego domostwa. Pytam co robi po pracy? „Karmię słonie, idę z nimi do dżungli, spędzając tam czas, śpię. Dużo śpię ;-)”. Bez excela, bez oportunicji w SAPowskim czy SIEBEL’owym lejku na wypełnienie swojego pipeline’u, żyje. Uśmiecha się i żyje :-). Jedyny rozkład jazdy słoni prowadzony jest przez dziewczynę, uaktualniającą go dwoma kolorami nanoszonymi na drewnianą tablicę :-).
Pora kończyć. W drodze powrotnej trafiamy jeszcze nad wodospad. Kto ma ochotę, śmiało może ochłodzić się, kąpiąc się razem lokalesami. Wodospad Saiyok Noi wesoło zaprasza pod siebie :-). Ciężko nie odmówić, po całym dniu spacerów w tutejszym klimacie, nie daję się długo prosić. Zbawienne ukojenie i rewelacyjny masaż spadającą wodą :-). W mokrej odzieży wracam do samochodu. Nikt się nie dziwi, zresztą nie tylko ja kąpałem się tego popołudnia :-). Bangkok czeka na nas za 2,5 godziny. Idealny czas na popołudniową drzemkę.
Pokój hotelowy. Pranie odebrane, sypialnia się chłodzi klimatyzowanym powietrzem. Muszę jeszcze sprawdzić w agencji, czy jutro będę jechał do Chiang Mai autobusem czy może jednak pociągiem. Niestety, w pociągu zostały tylko bilety na 2 klasę, siedzące. Decyduję się na autobus. Wyjazd jutro rano na północ Tajlandii. Tam czeka już zarezerwowany hotel zlokalizowany w samym centrum Starego Miasta. A od niedzielnego ranka czas na 3-dniowy treking :-). Ja jeszcze przespaceruję się Bangokiem, pewnie wrócę tu za miesiąc ;-).
Nie bój się dbać o siebie. Codziennie zatrzymaj się na chwilę, rozejrzyj się wokół. By nie przeoczyć tego, jak smakuje życie :-). Synkowi, Tata.