Siedzę już w busie. Oprócz mnie turyści z Holandii, Szwecji, Francji i UK. To jedna z najdłuższych dla nich wycieczek jednodniowych. Oni wracają dziś do Chiang Mai po ponad 13-stu godzinach podróży. Ja pożegnam się z nimi wcześniej, bo wyskakuję w Chiang Rai.
Pierwszym przystankiem będą gorące źródła w Hot Spring Chiang Rai. Temperatura wody wydobywającej się na powierzchnię, ma ponad 80 st ciepła. Dojechaliśmy na miejsce. Wow! Powitał nas gejzer, który z tej radości zaczął wypluwać ponad siebie, na wysokość 10-15m gorącą wodę! Niestety, ja nie miałem w sobie ani tylu pokładów płynów, by siknąć tak wysoko, a i temperatura ich mogła się wahać w okolicach zaledwie 36-37 st. Ciekawostką za to okazały się babcie napastujące z jajkami na wierzchu przyjezdnych. Nie, nie, nie, Mososu, nie myśl sobie, że opisuję Ci tu jakieś leciwe nagości czy też inne tranzystory sprzed wieku. Babcie nosiły jajka w koszyczkach. Koszyczki natomiast można było umieszczać w kamiennej niecce, do której spływały tutejsze gorące źródła. Kiedy sprawdziłem ręką temperaturę wody, białko mi się nie ścięło, ale momentalnie ją stamtąd wyciągnąłem – była bardzo gorąca. Kto zatem chciał, mógł ugotować sobie śniadanie według uznania – na miękko lub na twardo :).
Żegnamy się jajkami, z jajkami, jak kto woli. Następny przystanek, to klasyczna dla północy kraju świątynia, ale pomalowana na biało. Wat Rong Khun prócz tego, że nosi się na biało, to przywdziewa również nie złoto, jak i świątynie w innych częściach kraju, lecz srebro. Wygląda to zdecydowanie lepiej, ale… Co ja mogę wiedzieć o kolorach, jako daltonista – pewnie niewiele ;-).
Kierujemy się już w stronę Żółtego Trójkąta. Zaraz po tym, jak wsiadłem na łódź, znad brzegu napadł na mnie Budda. Tym razem potężny posąg zbudowała ludność Birmy. Budda jest tu naprawdę potężny! Myślę, że rzeźba może mieć ponad 20 m wysokości, rzeźba siedzącego Buddy ;-). Krótka przejażdżka po rzece, widok na kasyno i zawijka w kierunku portu w Laosie. Wiesz Synku, że w Tajlandii kiedyś były kasyna? Ale ponieważ rząd zaobserwował nadzwyczajny pociąg swoich obywateli do hazardu, wydał dekret zabraniający gier w kasynach, przez co i one straciły sens bycia. Do dziś w Tajlandii nie ma kasyn. To na zdjęciach jest zbudowane po stornie Birmy :). „Paradise” – brzmi co najmniej złowieszczo ;-). Dopływamy do portu. Kolejny targ chińskich świecidełek. Choć tym razem jest urozmaicenie… Alkohol, który tubylcy porywają się, by zwać go whisky. Zatem jest whisky z wężem, skorpionem, jaszczurką, bananem i cholera wie, z czym jeszcze. Smakuje to paskudnie, jeszcze gorzej, niż podrzędna tequila :(. A i mocy ma o połowę mniej. Nie kupiłem, choć przyznaję, że butelki wyglądały egzotycznie. Niech gniją ;-). Jeszcze tylko przejazd nad samą granicę z Birmą, pod samą bramę i good bye Birmo! Jedziemy do wioski, gdzie mieszkają „kobiety z długimi szyjami” – Karen. Przedziwne jest to, że to nie Tajki noszą to żelastwo, ale panie z Birmy – góralki znaczy się J. A ciężkie to! Dziwne, że prosto wciąż siedzą i nie gibią się w przód… Naprawdę współczuję. I nie chcę nazywać tego niewolnictwem, bo krajobrazowo wygląda to przecudnie. Jednak, Maksiku, te babki noszą to dzień i noc. Robią z tym na sobie wszystko, mam na myśli wszelkie czynności życiowe. Mało tego, gdyby zdjęły ozdoby, musiałby nienaturalnie ostrożnie poruszać się. Nie ma mowy o radosnych podskokach z uwagi na powrót ich męża do domu, czy podbiegnięcie do busa, który właśnie odjeżdża ;-). Z busem to żart, ale z bieganiem i szybszym poruszaniem się już nie. Ich szyja jest tak długa i podatna na kontuzje, że przy jakikolwiek gwałtowniejszym ruchu, mogłaby… złamać się L. Co kraj, to obyczaj :).
Jest już wieczór. Po zakończonej dzisiejszej wycieczce, bus podwozi mnie do Chiang Rai. Wiesz Maksiku skąd nazwa tego miejsca? Chiang samo w sobie oznacza „miasto”. Natomiast drugi człon pochodzi od imienia króla, to na jego cześć. Bus podwiózł mnie zatem na główną ulicę tego ok. 500-tysięcznego miasteczka. No i…? No i przyszło to uczucie – niesamowicie moje, które bardzo lubię. Radź sobie ;-). Zostajesz z tobołami na środku jakiejś ulicy. Spoko, na pewno jest tu nocleg, trzeba się z nim tylko zaprzyjaźnić. Oczywiście nie chodzi o to, aby znaleźć najdroższy, albo dostępny ad hoc ;-). Szukam zatem, jedno miejsce, drugie, piąte – nie ma. Albo miejsca, albo warunków, które byłbym w stanie zaakceptować :). Takie to niewolnictwo własnych oczekiwań ;-).
Finalnie udało się! Jest pokój, bardzo wygodny, pachnący, przestronny. Krótka przepinka i idę poznawać się z Chiang Rai. Przecież potrzebuję na jutro rano transportu nad brzeg Mekongu, aby dostać się na dwudniowy rejs. Czas na benchmarking wśród tutejszych agencji. Małe negocjacje i wszystko jest pełniejsze :). Jest transport pod pokój hotelowy, do portu (2 godz. samochodem), prom przez rzekę łączącą tajlandzki Chiang Khong z laotańskim Houayxay – tu muszę wykupić wizę – i podbicie do portu, skąd rusza slow boat. Wszystko gra :)! Teraz już mogę udać się na tutejszy bazar nocny. Faktycznie miejsce tętniące wszystkim :). Znajduję wytęsknione sushi, babka dziwi się, że sam i że tyle porcji… Cóż :). Lokalnych mieszkańców wokół co niemiara, na scenie jakieś folki odchodzą, a babka zwija moje sushi. Niebo na ziemi ;-). No niestety… nie do końca ;-). Znajduje mnie gość z agencji turystycznej, w której kupiłem wcześniej bilet. Bije czołem w posadzkę, przepraszając po stokroć. Okazuje się, że jestem jedyną osobą, która jutro miałaby jechać, musi mi oddać kasę i anulować transakcję. Hm, no to jeszcze lepiej ;-), myślę sobie. Jutro przed 6tą znajdziesz dworzec, weźmiesz autobus do portu nad Mekongiem, zamówisz taksówkę, prom, wykupisz wizę, itd., itd. Nie może się udać, ale pomimo tego uda się :)! No nic, będzie taniej, ale przede wszystkim ciekawiej :)!!! Nie zawsze można mieć tak ciepło pod siedzeniem ;-). A zatem… do jutra :).
Śpij smacznie Synku, przytulam Cię,
Tata.