14 lipca, 2009 – wtorek.

Dzień dobry Synku mój kochany,

Wyruszyłem na kolejną podróż. Do tej pory swoje myśli dedykowane Tobie, zapisywałem albo w postaci krótkich zapisków, albo sms’ów, które wysyłałem Twojej Mamie lub MMSów. Żałuję, że do tej pory nie zabierałem ze sobą netbooka, bym mógł do Ciebie po prostu pisać. Nie wiem, czy kiedyś i Ty zasmakujesz poznawania świata przez jego „oglądanie z bliska”. Chciałbym, żebyś w swoim życiu zawsze mógł poznawać jak najwięcej. Bez względu na to, jaką drogę wybierzesz, ja zawsze będę Cię kochał, zawsze wspierał i był tak blisko przy Tobie, jak będę mógł.

Tym razem zatem postawiłem na Azję Południowo-Wschodnią. Jej część oczywiście, gdyż nie sposób zobaczyć niemalże wszystkiego w tak krótkim czasie. Otóż wyruszając z Warszawy 13go lipca o godz. 19tej, wylądowałem w Bangkoku następnego dnia ok. 9tej czasu lokalnego. Po locie liniami Finnair (nie brać już nigdy rzędu nr ani 60, ani 61, ani nawet  62, pytać  zawsze o rząd nr 43 – dot. samolotów MD11) znalazłem wszystko to, o czym opowiadał mi przed podróżą Frycu. Jestem pewien, że kiedyś poznasz i jego, to super ziomu, który do Azji podróżuje regularnie od dobrych 7miu lat :-). Przy tej okazji wielkie dzięki dla Frycka za wszelką cierpliwość  wobec  moich pytań oraz Jego pomoc przed, jak i w trakcie podróży. Klimatyzowanym busem za 150 B dotarłem na Khao San Road, a potem już tuk-tuk’iem do Willa Cha – Cha, gdzie czekał na mnie wcześniej zarezerwowany pokój. Wszystko przebiegało bez zakłóceń. Nawet i pogoda nie burzyła dotychczasowych oczekiwań. Przywitała parna aura, dzięki której wróciły jak żywe wspomnienia z Dubaju :-). Nad Bangkokiem naturalnie smog. Po krótkim rozpakowaniu się w pokoju hotelowym,  przyszedł tak długo oczekiwany moment wyjścia do miasta… Nie jest zapewne zaskoczeniem i to, że słońce zachodzi tu znacznie szybciej, niż w Europie, co powoduje, że jeszcze przed 20tą jest właściwie ciemno. Tym większego kolorytu można było doznawać podczas tego pierwszego spaceru po Khao San Road i sąsiadujących z nią uliczkach.

Byłem głodny… Zgodnie z tym, czego mogłem nauczyć się w dotychczasowych podróżach, przyatakowałem uliczny bar, który napotkałem. W „barze” widziałem tylko autochtonów, bez żadnych turystów wokół. O obsłudze w jęz. angielskim musiałem zapomnieć  w pikosekundę. Poza liczebnikami nikt nic nie rozumiał, a i te wspomagał tajlandzki kalkulator ;-). A może to jeszcze ja nie przestawiłem się na tutejszą wersję brzmienia angielskiego :-)? Na wózkach powystawiane były przeróżne „przysmaki”. Wybór padł na „owoce morza”, połączone ze szklistym makaronem, jajkiem, zielonymi glonami oraz oczywiście garchą tajlandzkich przypraw. Jeszcze tylko „kucharz” upewniał się, że wiem co zamówiłem, ostrzegając, że to stosunkowo ostre danie 😉 :„Hot-Hot, Mister! HOT!!!” No nic, trzeba jakoś pomóc organizmowi przestawić się, decyzja podjęta. Miało być ostre, no i faktycznie było, ale że TAAAK OSTRE…?! To zapewne jeszcze moja nieznajomość realiów powodowała, że zdziwiłem się lekko ;-). Piekło jak diabli, a podobno zawsze piecze dwa razy ;-). Z wyżartą jamą ustną ;-), popędziłem zatem dalej, zapuszczając się coraz głębiej. Mnóstwo ludzi, turystów, kierowców, ulicznych sprzedawców, wózków z jedzeniem, piciem, kotów, psów, lampionów, reklam, muzyki i Budda jeden jeszcze pewnie wiedział, czego więcej, powodowało, że spacer zaczynał smakować coraz bardziej. Tak, to zdecydowanie właśnie to, co „tygryski lubią najbardziej”. Ciekawość i głód „TEGOCOZAROGIEM” pchał na przód. REWELA!!! Ciąłem przed siebie, ulegając kolejnym zaproszeniom uliczek, które kładły się przede mną. Jeszcze tego wieczoru udało mi się posmakować red curry chicken, naleśników z czekoladą i bananami oraz robaków J. Wszystko to naturalnie z przyulicznych „barów”, wózków i innych „paszodalni”. Fakt, robaki chodziły za mną najdłużej. I wcale nie smakowały podobnie do prażonej kukurydzy, jak czytałem w którymś z przewodników. Porównałbym raczej ich smak do „orzeszków solonych” ;-), tyle tylko, że oprócz soli, robaki były doprawiane jeszcze innymi przyprawami. Ogólnie rzecz ujmując – polecam na spróbowanie ;-).

Tyle Maksiku z pierwszego dnia. Wierzę, że konsekwentnie każdego następnego będę coś pisał do Ciebie. Może kiedyś pojedziesz i Ty do Azji. A może w „Twoich czasach” na takie wycieczki nie będzie się już jeździć, bo zastąpi je coś innego? Bez względu na wszystko, dziś piszę do Ciebie i chciałbym w tym wytrwać, jak najdłużej :-). Może po prostu kiedyś usiądziesz sobie w swoim fotelu i poczytasz, jak Twój ojciec spędzał swój czas ;-). Wierzę, że kiedyś będziemy spędzać go podobnie. A przynajmniej ja chciałbym podróżować i z Tobą. Dziś wszystkie te moje skromne podróżowania są uboższe o Twoją nieobecność. Dziś godzę się z tym, wierząc w „jutro”.

Kocham Cię mocno,

Twój Tata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.